Aktualnie czytamy: Jo Nesbø "Czerwone Gadrło"
Najbliższe spotkanie odbędzie się: STYCZEŃ

O nas

Pasjonaci, bibliofile, mole książkowe - można nazywać nas na wiele sposobów. Łączy nas jednak wspólna miłość, jaką jest czytanie. Sięgamy po dzieła z wszystkich możliwych gatunków i dyskutujemy nad nimi przy ciepłej herbacie i jeszcze cieplejszej atmosferze.
Kontakt: w.swiecie.literatury@gmail.com

Popular Posts

Obsługiwane przez usługę Blogger.
sobota, 22 grudnia 2012

    W czwartkowe popołudnie (20.12.12 r.) już po raz drugi zebrało się grono miłośników książki. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu, odnotowaliśmy wzrost liczby uczestników! Jednak nie spoczywamy na laurach i już dziś zapraszamy kolejnych gości na następne spotkanie.
    W związku ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, w czwartek postawiliśmy porozmawiać o łatwej i przyjemnej powieści Johna Grishama pt. „Ominąć święta”. Zapaliliśmy świeczki, pokroiliśmy piernik, zaparzyliśmy kawy i mogliśmy nasiąkać atmosferą bożonarodzeniową. Po krótkim przybliżeniu biografii Johna Grishama, odpowiedzieliśmy na standardowe pytanie czy lektura nam się spodobała, czy nie. Porównaliśmy też święta w Polsce i w Ameryce. Na koniec dyskusji padło pytanie czy da się ominąć święta. Bohaterom książki się nie udało. Może dlatego, że dzisiaj święta wbiegają w każdą sferę naszego życia, dlatego ucieczka jest praktycznie nierealna.   


Magister Pigularz



wtorek, 18 grudnia 2012
Opowiadanie nr 1:
Czas spełniających się marzeń

I w końcu nadeszła długo oczekiwana zima. Drogi przykrył biały puch, a dzieci cieszyły się robiąc bałwany na swoich podwórkach. Przystrojone kolorowymi lampkami domy, dodawały uroku całej okolicy. Wszyscy napawali się widokiem pięknych choinek, które dało się zauważyć w głębi mieszkań i - przede wszystkim - powodowały, że Święta Bożego Narodzenia były tak wyjątkowe. Tylko ostatni dom po prawej stronie, nie był udekorowany połyskującymi światełkami. Tam właśnie żyła niewielka rodzina, która nade wszystko pragnęła spędzić ten czas w spokojnej, miłej atmosferze, popijając gorącą czekoladę przed kominkiem. Wewnątrz dorośli gawędzili o błahych sprawach, jedynie pięcioletnia dziewczynka z długimi warkoczykami przywiązanymi czerwoną wstążką, nie mogła ustać w jednym miejscu. Była dzieckiem niezwykłe energicznych i pragnącym poznać swojego bohatera, którym był rzecz jasna Święty Mikołaj.
-Babciu! Babciu! Miałaś mi opowiedzieć bajkę – powiedziała, siadając na kolanach ukochanej babci.
-Kochanie, nie chcesz zaczekać do kolacji wigilijnej? - zapytała staruszka.
-Nie, do kolacji jeszcze parę godzin – nalegała, na co starsza pani tylko kiwała głową z entuzjazmem. Nie wiadomo czemu jej historie zawsze wzbudzały wielkie zainteresowanie, zwłaszcza u dzieci.
Pomieszczenie, mimo iż było małe, zmieściło średniej wielkości choinkę ozdobioną żółtymi i czerwonymi bombkami oraz krzesło na biegunach. Wokoło panowała przyjemna, świąteczna atmosfera. W powietrzu unosiła się woń potraw i zapach palącego się drewna w kominku. Na dworze padał śnieg, co przypominało o mrozie oraz chłodzie, tak dużym, że pozamarzały najgrubsze gałęzie drzew.
-Wierzysz w Świętego Mikołaja, prawda? - zapytała babcia.
-Tak. Mama mówiła, że to on przyniósł mi Reksia w tamtym roku – odpowiedziała z uśmiechem na twarzy, spoglądając w kierunku chodniczka pod drzwiami, na którym spał pies.
-A wierzysz w renifery, kochanie?
-Oczywiście.
-To dobrze, bo bez nich nic by się nie udało. Wydarzyło się to w dzień przed wieczerzą wigilijną.
Na dworze panował ziąb. Wszystkie podjazdy były zaśnieżone, a ciężka warstwa śniegu uniemożliwiała jakikolwiek ruch na ulicy. W ten dzień Zuzia nie mogła spać. Była bardzo zdenerwowana, że przez złą pogodę jej list nie zostanie dostarczony na czas do siedziby Świętego Mikołaja, która mieści się w Laponii. Tę cenną informację uzyskała od innych dzieciaków ze szkoły, do której chodziła. Sądziła, że to dlatego dostają tyle prezentów na gwiazdkę.
Rodzice już dawno spali, a ona nie chciała ich budzić. Ostatnio ciężko pracowali, żeby móc spędzić święta razem. W ostatnim roku tata został do późna w firmie, a Zuzia z mamą spędziły ten czas śpiewając kolędy i oglądając we dwie filmy. Obiecali sobie, że te święta będą inne. Wyjątkowe.
Dziewczynka spojrzała smutna przez okno. Na szybie dało się zauważyć szron, co tym bardziej utwierdziło ją w przekonaniu, że z prezentu nici. W dalszym ciągu przyglądała się białemu podwórku, jednak po chwili jej uwagę odwrócił cichy huk. Wystraszona jeszcze bardziej przyjrzała się widokowi za oknem. Nic dziwnego nie zauważyła. Te same ponure i patetyczny obrazy, co wcześniej. Jedynie dwa czarne kruki walczyły ze sobą o kawałek zmarzniętego żołędzia.
Oderwała wzrok od szkła i wyszła z pokoju. Przeszła bezszelestnie przez hol i skręciła korytarzem w prawo, do kuchni, chcąc podwędzić kawałek czekolady, której mama zakazała jej jeść późnym wieczorem. Sięgając po pudełeczko, zauważyła coś dziwnego. Wdrapała się na blat i ostrożnie wyjrzała przez szybę. To, co zobaczyła, wydawało się niesamowite. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Na śniegu stał biały, duży renifer z przypasanym dzwoneczkiem u szyi i czymś przywiązanym do grzbietu. Przyjrzała mu się uważniej, otwierając usta ze zdziwienia. Przestraszony zwierzak rozglądał się dookoła. Cały się trząsł. Nie wiadomo było czy z zimna czy raczej ze strachu. Stał nieruchomo na trzech nogach, czwarta miał lekko zgiętą.
-O nie! - pomyślała dziewczynka – Musiał sobie połamać łapkę, tak jak Reksio w tamtym roku.
Przypominając sobie obraz skomlącego psa, pomyślała, że musi strasznie cierpieć. Nie zważając na chłód na zewnątrz, zarzuciła na siebie szlafrok i włożyła parę czerwonych rękawiczek. Po chwili już wybiegała przez tylne drzwi do oszołomionego zwierzęcia, nie zawracając sobie głowy, jak się tam znalazł. Liczyło się tylko to, aby go uratować. Nie chciała, żeby przez kolejne miesiące leżał bezczynnie, kiedy ktoś z pewnością go szuka czeka, tak, jak ją poszukiwali przerażeni rodzice, kiedy zgubiła się w wesołym miasteczku.
Słysząc szelest cienkich kapciuszków Zuzi, renifer natężył słuch, podnosząc jedno ucho do góry.
-Nie bój się reniferku – powiedziała, wyciągając dłoń do przodu, by go pogłaskać. Nieufny, odsunął się z dala od niej.
-Czemu się mnie boisz? - zapytała smutna. Przypomniała sobie, iż jej pies nie reagował tak nieufanie, gdy ją zobaczył po raz pierwszy. Wprost przeciwnie – od razu wskoczył jej w ramiona.
-Poczekaj – zawołała, biegnąc z powrotem do domu.
Wyjęła z lodówki starą kanapkę z sałata, szynką i serem i czym prędzej wróciła do renifera.
-Masz – otworzyła pieczywo i rzuciła szynkę w stronę zwierzaka. Ten powąchał tylko kawałek mięsa i odetchnął ciężko z niesmakiem.
-Dobra. Nie lubisz tej szynki, ale na pewno polubisz ser – i robiąc kilka kroków do przodu, położyła go na śniegu. Sytuacja się powtórzyła.
-Nie lubisz ani mięsa ani sera, który ja osobiście uwielbiam. Jak nie można lubić tego sera? Ok, to może chleb? - wyjęła sałatę pomiędzy pomiędzy pieczywem i rzuciła od niechcenia za siebie, uważając, żeby pozbyć się jak największej ilości masła.
Poczuła lekkie drgnięcie renifera i zauważyła, jak się do niej zbliża. Jego chód był szybki i niepokojący. Poruszał się śmielej niż za pierwszym razem. To pewnie z powodu bułki, pomyślała. Musi być naprawdę bardzo głodny. Jednak, zanim zdążyła wyciągnąć rękę z pieczywem, zwierzak stał tuż za nią, zajadając się zieloną sałatą. Kto by pomyślał, że taki duży ktoś może lubić roślinki, których nie lubią dzieciaki w jej wieku.
Zbliżyła się do niego i dotknęła grzbietu pokrytego białą warstwą sierści. Pod palcami dziewczynki była bardzo miękka. Poruszała nimi w górę i w dół. Renifer zdawał się nie zauważyć, że to robi, jednakże gdy musnęła część jego poroża, drgnął.
-Nie bój się mnie – powiedziała, podchodząc do jego pyska. Stanęła z nim twarzą w twarz. Dało się ujrzeć niewielki napis na jego dzwoneczku.
-Śśśw … Święty Mikołaj. Należysz do Świętego Mikołaja? - zamrugała kilka razy oczami w niedowierzaniu.
Spojrzała jeszcze raz, upewniając się. Już nie wąchała się złapać za wstążkę, na której był zawieszony. Renifer w dalszym ciągu ani drgnął.
-To niemożliwe! - złapała się za głowę, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie przeczytała. Jeden z reniferów Świętego Mikołaja. To niemożliwe!
Odsunęła się kilka kroków od zwierzęcia i pobiegła do domu, nawet nie dbając o to, że po drodze zgubiła swoje kapcie. Zaciekawiony renifer, powąchał jeden z nich. Był gotowy, aby wziąć go w swoje zęby, ale usłyszał cichy pisk małej dziewczynki.
-Mamo, musisz mi uwierzyć. On naprawdę tam jest.
-Dziecko, one nie istnieją.
-Chodź ze mną, proszę! - upierała się nadal.
Zwierzak zbliżył się do miejsca, z którego dochodziły dźwięki, jednak uciekł na swoje miejsce, kiedy drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem.
-Matko Boska, Zuziu to renifer. To prawdziwy renifer. Jak on się tu znalazł? Wpuściłaś go na nasze podwórko? Czy ja śnie? Czy to jakiś kiepski żart? - potrafiła znaleźć miliony pytań, na które nie było jasnej odpowiedzi.
-Jest ranny – powiedziała cicho dziewczynka.
-Co?
-Jest ranny – ponowiła, przerywając pytania swojej mamy. - Spójrz na jego nogę.
Zbliżając się do zwierzęcia, starała się nie zwracać uwagi na jego wielki, biały grzbiet, który był przypasany w brązowe lejce ze skóry. Czy to prawda, że jest własnością osoby, o której mówiło się, iż jest legendą i bohaterem tutejszych dzieci? Ten dzień od początku wydawał się być dziwny.

-I co było dalej? - zapytała podekscytowana dziewczynka, chwytając za kubek gorącej czekolady.
-Moje drogie dziecko, a co ty byś zrobiła? - zapytała babcia, ciekawa odpowiedzi swojej wnuczki.
-Ja? Hmm … wzięłabym bandaż i powiedziała mamie, żeby zadzwoniła do Mikołaja. On zawsze wie, co zrobić – powiedziała, na co starsza pani wybuchła gromkim śmiechem.
-Postąpiły bardzo podobnie. Wyobraź sobie, że razem ze swoją mamą zaprowadziły renifera do zagrody. Zuzia przyniosła koc, a jej mamusia w tym czasie rozłożyła siano na ziemi. Potem przykryły go i zostawiły na noc. Dziewczynka zasnęła bardzo szybko, jednak kobieta krążyła w kółko po domu, co chwila zerkając w stronę, gdzie zostawiły zwierzę.
-I co dalej? Jak dostał się do Laponii?
-Wczesnym rankiem Zuzia, zauważając, że mama smacznie chrapie na kanapie, pobiegła zobaczyć renifera. Nie było go tam ani, jak się później okazało, w żadnym innym miejscu na podwórku, gdzie mógłby się ukryć.
-Schował się przed nimi? - zapytała, zaskoczona informacją o jego ucieczce.
-Nie, kochanie. Pod stogiem siana leżał list. Święty Mikołaj napisał im, że dziękuje za zaopiekowanie się jego przyjacielem. Był najważniejszy ze wszystkich reniferów, które prowadziły go przez te wszystkie lata. Uratował go wiele razy w czasie śnieżyc i zamieci. Ponadto pod choinką znalazły jeszcze jeden niepodpisany prezent. W środku znajdował się dzwoneczek należący do białego renifera. Posiadał niesamowitą moc. Każdy, kto był w jego posiadaniu, mógł rozmawiać w noc wigilijną ze zwierzętami.
-Babciu! To niesamowite. A mama mówiła, że elfy i renifery nie istnieją – skrzyżowała ręce na ramionach, oburzona faktem, iż jej rodzicielka ją okłamała.
-W czasie Bożego Narodzenia wszystko jest możliwe – powiedziała, zdejmując dziewczynkę z kolan i, wziąwszy ją za drobną rączkę, poszła w kierunku kuchni, gdzie trwały przygotowania do najważniejszego wieczoru w roku.

Koniec



Opowiadanie nr 2:
 
Po prostu uwierz


Znów budzę się w łóżku sama. Znów jest zimny grudniowy dzień, ulice, drzewa spowite są śniegiem, panuje pustka. Budzę się jak zwykle w swoim pokoju, w białej pościeli, i tak jak każdego ranka zdaje sobie sprawę, że w moim życiu brakuje małego szczegółu. Małego, ale nieprawdopodobnie dla mnie ważnego. Brakuje mi jego.
- Mamo, jest już 15.20, możemy w końcu jechać na te zakupy? Nie ukrywam, że chciałabym się spotkać z przyjaciółmi - krzyknęłam z piętra do mamy krzątającej się po kuchni. Dziś 23 grudnia, jutro wigilia, a nam wciąż brakuje jeszcze kilku prezentów.
- Tak, kochanie, poczekaj chwilkę, zaraz jedziemy! - odpowiedziała. -  Możesz już powoli się szykować, wyłączaj komputer!
Z szafy wyciągnęłam kremowy płaszczyk, naszykowałam czapkę, rękawiczki, szalik. Dziś ponad 10 stopni mrozu. Znalazłam dużą, czerwoną torebkę i zaczęłam do niej zgarniać rzeczy z biurka - klucze, portfel, perfumy. Miałam już wrzucić telefon, gdy zobaczyłam nieodebranego sms'a. Od niego. Szczerze? Bałam się go odczytać. Bałam się, chociaż bardzo chciałam. Ale ma co się dziwić. Po tych wszystkich słowach, które bardzo bolały. Gdy mówił, żebym odpuściła. Żebym się nie starała, pomimo tego, że coś czuję. Trudno było mi pogodzić się z faktem, że coś mogło z tego być, ale zdecydował, że nie chce pozwolić temu uczuciu rosnąć. Że nie da nam szansy. Nie będę ukrywała, że spotkanie z nim, równy miesiąc temu, zraniło moje uczucia, ale ich nie zabiło.
Patrząc się otępiale w ekran odblokowałam go i otworzyłam wiadomość.  Ręce mi drżały, przysięgam, a oczy się szkliły.
"Wybacz, jeżeli nie chcesz, ale czy moglibyśmy się spotkać? Najlepiej jutro. Proszę cię, to ważne" .
Długo się nie zastanawiałam.
"19.00, przy bibliotece"
Lubię to miejsce. Pierwszy raz złapał mnie tam za rękę, pierwszy raz oglądaliśmy razem spadające płatki śniegu po zmroku, robiliśmy aniołki i lepiliśmy nie do końca idealne bałwany. I było to dokładnie rok temu. W najcudowniejszą wigilię 2011 roku...

-Hej, Mil! - krzyknąłeś z drugiego końca placu. Energicznie się odwróciłam i zobaczyłam jak wywalasz się w śnieg, po czym sama upadłam przez ten nieszczęsny lód pod moimi stopami. Z daleka było słychać twój śmiech, na co i ja sama zaczęłam się śmiać. Było przecież tak pięknie, tak zimowo i nastrojowo. Zaczęłam wierzyć w prawdziwą magię świąt, w to, że w ten czas wszystko jest możliwe, jeżeli na prawdę tego chcemy. Nie ma rzeczy niemożliwych.

Niestety, kilka miesięcy później wszystko zaczęło upadać. On zaczął się odsuwać, a ja nie potrafiłam go zatrzymać. Niczego bardziej nie żałowałam niż to, że dałam mu wtedy odejść.
Telefon wrzuciłam ostatecznie do torebki, złapałam ubrania i zbiegłam na dół. Byłam chyba szczęśliwa. Tak, jakbym czuła, że nic złego nie może się stać. Nic złego, przecież już jutro Wigilia. Ubrałam się, 15 minut później byłyśmy z mamą w drodze do sklepu.
    Od zawsze lubiłam świąteczne zakupy, widok uśmiechniętych, zalatanych ludzi z masą świątecznych torebek, dzieci oglądających nowe zabawki na świątecznych wystawach, mnóstwo światełek, choinek, reniferów, świątecznych kaw, herbat, ciasteczek, magii i poczucia szczęścia. Od małego lubiłam sprawiać ludziom radość, dawać im upominki, mniejsze czy większe, ale coś dla nich znaczącego. Zdawało mi się, że bardziej cieszę się, gdy komuś coś podaruję, niż gdy ja sama coś otrzymam. Naprawdę, nie ma nic lepszego niż świadomość, że ktoś uśmiecha się dzięki tobie.
    Razem z mamą wybrałyśmy nowy sweterek dla dziadka i zestaw herbat dla babci. Dla taty znalazłyśmy nową książkę jego ulubionego pisarza i ukochaną, mocną kawę. Dla małego braciszka kupiłyśmy prześliczne spodenki, ale też oczywiście ogromnego dinozaura, który umie chodzić i wydaje dźwięki. Już widzę radość Julka, gdy go zobaczy.
    Kolejny dzień był dla mnie nieco trudniejszy. Cały dzień oczekiwałam spotkania i zupełnie na niczym nie mogłam się skupić. Mama szykowała wigiliną kolację, a ja tylko siedziałam i w otępieniu wpatrywałam się w ekran telefonu. Bałam się, że może jednak zrezygnuje ze spotkania, że go nie zobaczę. Wszystko się we mnie kumulowało i zupełnie nie wiedziałam jak mam to napięcie rozładować.
    Równo o godzinie 16 wszyscy zasiadliśmy do stołu. Ja, na początek, przeczytałam fragment Biblii, później wszyscy przełamaliśmy się opłatkiem, radośnie się uśmiechając i nucąc pod nosem kolędy. I tak największą atrakcją dla małego Julka były prezenty. Niewątpliwie ucieszył się na widok nowej zabawki. On strasznie je kocha. Ale czym by były Święta bez Kevina. Całą rodziną usiedliśmy przed telewizorem. Pomimo oglądania tego samego filmu po raz setny, wszyscy śmialiśmy się i cieszyliśmy. Były to jedne z tych najbardziej udanych świąt, które  przyszło nam razem obchodzić. Nie było żadnych sprzeczek spowodowanych przedświątecznym stresem, nie było nieudanych prezentów ani złego humoru. Wszystko poszło lepiej niż by się mogło wydawać.
    Po pewnym czasie usłyszałam sygnał swojego telefonu, dźwięk budzika. Pobiegałam na górę i wyjęłam go z torby. Okazało się, że nie wyłączyłam alarmu z poprzedniego dnia. Na moje nieszczęście, zegarek wskazywał za dziesięć 19. Spanikowałam. Cudowna atmosfera tak mnie wciągnęła, że zupełnie przestałam o tym spotkaniu myśleć. Miałam setki myśli w jednej sekundzie. Nie wiedziałam, czy mam wołać mamę, by mnie odwiozła, czy się ubierać, czy odpuścić. Stałam otępiała. Po kilku minutach w pośpiechu łapiąc płaszcz, zakładając stare Emu, zbiegłam na dół i natychmiast wyszłam z domu. Biegłam najszybciej jak mogłam, ale niestety, moja kondycja jest, jaka jest. Po przebiegnięciu dwóch uliczek stanęłam tam zmachana. Sięgnęłam do kieszeni płaszcza, by zadzwonić do Filipa i powiedzieć, że się spóźnię, ale okazało się, że z tego wszystkiego telefon został na biurku. Zaszkliły mi się oczy, sama nie wiem czemu. Nawet nie wiem, czemu tak bardzo chciałam się z nim spotkać. Po prostu coś czułam. Ale nie miałam pojęcia co. Dzwony w kościele zaczęły wybijać 19, a ja nadal tkwiłam 5 ulic od biblioteki. Po kilku krokach znów zaczęłam biec. Płakałam, policzki miałam zmarznięte, czerwone, usta popękane. Byłam już kilka minut od celu, gdy uświadomiłam sobie, że pewnie już dawno wrócił do domu. Że zobaczył, że mnie nie ma, i zawrócił. Poczułam się jakbym straciła szansę. Ale szłam. Wytrwale dążyłam.  Płakałam jak dziecko, szłam przygarbiona z zimna, szurając po zamarzniętym chodniku, gdy z ciemnej uliczki wyłoniła się postać. Była z dala od światła latarni, więc nie miałam pojęcia kto to. Zasłoniłam delikatnie policzki szalikiem, i podążałam dalej. Gdy osoba weszła w światło latarni już wiedziałam, kim owa osoba jest. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Tak. To był on. Szedł jakby lekko przygnębiony, ale gdy zobaczył mnie, jego twarz lekko pojaśniała. Nadal nie mogłam nic zrozumieć. Nie mogłam pojąć co się dzieje. Gdy byliśmy coraz bliżej zaczęliśmy przyśpieszać, ja prawie zaczęłam biec. Stanęliśmy na przeciwko siebie. Widać było, że płakał. Popatrzył w moje oczy, a chwilę później uśmiechnął się i przygarnął do siebie. Przytulił mnie tak mocno, że nie miałam siły by złapać oddech. Przytulił, jakby mnie kochał. Staliśmy tak, czułam, że się uśmiecha jak głupi. Ja wcale nie byłam lepsza, cały czas śmiałam się przez łzy. Puścił mnie i znów spojrzał w moje oczy.
- Przepraszam.... Przepraszam, że zachowywałem się jak dupek przez cały ostatni rok, kiedy robiłem Ci nadzieję, a później Ci ją odbierałem, gdy nie wiedziałem już sam, co wyczyniam. Za to wszystko kilka dni temu, za te niepotrzebne słowa, za bzdury jakie Ci powiedziałem. To wszystko nie prawda. Nie wiem, naprawdę, nie wiem co mam już mówić... - tutaj się rozpłakał. Rozpłakał się jakby właśnie tracił cały swój świat. Najukochańszą rzecz na świecie. Przytuliłam go.
- Ej, hej... Filip. Filip, spójrz na mnie.... Spokojnie. Już spokojnie - gładziłam go po plecach, wycierałam łzy, a on trząsł się jak małe dziecko. - Już jest dobrze...
- Mil, błagam, nie pozwól mi więcej tego schrzanić. Nie chcę Cię stracić. Błagam, nie zostawiaj mnie.
- Nie pozwolę. Już nigdy więcej. Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Już nigdy więcej mnie nie stracisz - powtarzałam jak w amoku. Sama nie byłam pewna, co się teraz dzieje. Czułam się jak w śnie. Nie jak w koszmarze, tylko jak w tym dobrym, idealnym, gdzie wszystko się układa. Czułam się szczęśliwa.
- Położysz się ze mną tutaj? - wskazałeś na plac przed biblioteką, na miejsce, gdzie już razem leżeliśmy. - Połóż się ze mną, przytul mnie, otul.
Poszliśmy tam za ręce, położyliśmy się w śniegu, znów oglądaliśmy spadające płatki, znów byliśmy szczęśliwi. Wtuliłam się w niego i przez warstwę ubrań wysłuchiwałam jego nierównego rytmu serca. Wszystko było w tym momencie tak idealne. Moglibyśmy razem tu zamarznąć, a i tak miałabym uśmiech na ustach. Jego oczy nadal się szkliły. Pierwszy raz widziałam go płaczącego. A zawsze powtarzał, że nie płacze nigdy, chyba, że mu na czymś bardzo zależy. Poczułam się ważna.
- Co czujesz, Filip? - zapytałam.
- Czuję się jakbym na nowo się zakochiwał...
A ja w tym momencie znów poczułam, że w Święta może zdarzyć się wszystko.


Opowiadanie nr 3:
Polskie święta w Afryce. Historia dwóch chłopców, ambasadora i... pani z autobusu.

- Augier, szybko! - zawołał mały, zwinny, czarnoskóry chłopak, ubrany tylko w za duże spodenki, w
których chodzi na zmianę z siódemką braci.
- Już, już idę – odpowiedział mu bardzo podobny, trochę tylko wyższy kolega.
Augier i Joseph, bo tak nazywa się przyjaciel urwisa, to młodzi Kongijczycy, ci z dawnego Zairu.
Żyją oni niedaleko Matadu, dośc ważnego ze względów logistycznych miasta, ale o typowo
miejskim widoku chłopcy mogą tylko pomarzyć. Kolejne dni spędzają w swojej, malutkiej wiosce
Kamit. Obaj pochodzą z plemienia Mongo, obaj mają liczne rodzeństwo. Rzadko angażują w
zabawy jednak swoich braci czy siostry – najbardziej odpowiaada im własne towarzystwo.
- Augier, bo się spóźnimy. Następny autobus będzie za jakiś tydzień.
- Już jestem. Na pewno zdążymy.

W końcu wierni przyjaciele staęli na przystanku i wypatrywali autobusu. Tym razem nie wybrali się
tam tylko po to, aby zobaczyć tak rzadki w Demokratycznej Republice Konga obiekt, jak pojazd
mechaniczny. Teraz, na tydzień przed świętami Bożego Narodzenia sami mieli do ów obiektu
wsiąść. O misternych planach dwójki dziewięciolatków nie wiedział nikt, poza nimi. Rodzice
Josepha zostali poinformowani przez syna, że idzie on się pobawić i nie wie kiedy wróci, Augier
zachował się tylko trochę inaczej, mówiąc że ma zamiar pooglądać dzikie zwierzęta. Autobus w
końcu podjechał, chłopcy wtopieni w wielki tłum przemierzyli kolejne stopnie prowadzące do
wnętrza afrykańskiej wersji Ikarusa. Sprzedaż biletów nie jest prowadzona, pewnie i tak nikogo nie
byłoby stać. Plemię Mongo żyje bez pieniędzy, coraz rzadszy przypadek, nawet w Kongo.
- Kierunek: Kinszasa! - słychać było z jednego z ostatnich miejsc w autobusie, zajmowanego przez
Josepha i Augier.
- Przepraszam chłopcy, nie jesteście trochę zbyt mali, by podróżować samotnie? - spytała nistąd ni
zowąd sympatyczna kobieta, która siedziała tuż obok
- Niech pani będzie spokojna. Może mali jesteśmy, ale na pewno sobie poradzimy.
- Nie wątpię, dziwie się tylko, że rodzice was puścili. Jedziecie do Kinszasy, tak?
- Do Kinszasy, pierwszy raz w życiu. - odpowiedzili szczerząc wielkie, mlecznobiałe zęby.
- Dobrze się składa, trochę się wami poopiekuje. Sama dzieci nie mam.
Podróż mjała szybko, umilały ją nieznane dotąd chłopcom widoki za oknem autobusu. Krajobraz
coraz bardziej przypominał przedmieścia, pojawił się nawet pierwszy bilboard, reklamujący jakiś
bank w stolicy. Tam już pieniędzy się używa. Rozmowa z kobietą dawno już można było uznać za
skończoną, gdy ta niespodziewanie spytała:
- A co ciekawego w Kinszasie będziecie robić, smyki?
- Pójdziemy do ambasady. Polskiej ambasady.
- Ambasady?! - pani nie potrafiła ukryć zdumienia.
- Wytłumaczymy pani już w stolicy.
Nadeszła pora opuścić wnętrze autobusu. Liczna grupa młodszych i starszych pasażerów miała w
stołecznym mieście po prostu odebrać paczki z akcji humanitarnych któregoś z krajów
europejskich. Oni więc udali się od razu w stronę poczty. Inni przyjechali po to, by ułożyć sobie
życie w wielkim, jak na DR Kongo, mieście, znaleźc tu pracę, miłość. Znana chłopcom z autobusu
kobieta celu właściwie nie miała, chciała spędzić czas w zgoła innym otoczeniu, niż wiejskie
poletko. Joseph i Augier sami poprosili o mapę miasta i udali się w kierunku polskiej ambasady,
kobieta nie mogła nadążyć nad kolegami. W końcu cała trójka dotarła pod niczym się nie
wyróżniający budynek, oznaczony średniej wielkości plakietką z biało-czerwoną flagą.

- No dobrze, a teraz powiedzcie, po co tu przyjechaliście – zadała w końcu pytanie kobieta
- Musimy porozmawiać z jakimś Polakiem, a innego w kraju chyba nie znajdziemy.
Zanim nowa znajoma zdążyła odpowiedzieć, Augier przekręcił klamkę masywnych drzwi, chociaż
sam nie wierzył w powodzenie swojej akcji. Ku zaskoczeniu wszystkich – udało się. Kongijczyków
przywitał kolorwy dywan i szaroniebieskie ściany. Byli w ambasadzie!
- Prowadź, Joseph. Zawsze miałeś lepszą orientację.
Rzeczywiście, to zazwyczaj Josepha zadaniem było znalezienie drogi powrotnej z jakiegoś
dziwnego miejsca, w którym zachciało się chłopcom bawić. Droga przez ambasadę była jednak
prostsza, niż ta z wspominanych miejsc. Drzwi było stosunkowo mało, jak na urząd. Co ciekawe,
nikt nie pilnował, nie było żadnego strażnika. Trójka bohaterów przemierzała więc kolejne
korytarze, aż w końcu prowadzący Joseph zatrzymał się i osłupiał. Stanął przed nim człowiek
zupelnie inny niż on, i jego znajomi. Człowiek biały. Kobieta z autobusu, z racji wielu już wizyt w
Kinszasie, ludzi rasy euroepidalnej widywała na tyle często, by nie otworzyć ust. Dla Augier'a i
Joseph'a była to jednak całkowita premiera.
- Co wy tu robicie? - spytał, perfykcyjną francuszczyzną, uśmiechnięty Lesław Zabiega, ambasador
Polski w DR Kongo.
- My..y..my – jąkał się Augier
- My przyszliśmy do pana! - pomógł mu przyjaciel.
- Zapraszam więc do mnie.
Pokój Lesława mógł robić wrażenie na przyzwyczajonych do ziemianek chłopakach. W gabinecie
była oczywiście z nimi tajemnicza kobieta z autobusu. Ambasador poczęstował całą trójkę
ciasteczkami przywiezionymi znad Wisły. Wszystkim smakowało.
- To co chcecie wiedzieć, urwisy? - Zabiega wyraźnie miał słabośc do młodocianych.
- Przyjechaliśmy tu po to... my chcemy się dowiedzieć, jak w Polsce wyglądają święta..
- Święta powiadacie. Trochę się naopowiadam. A pani czemu nic nie mówi? - puścił oko do kobiety
z autobusu. - Nawet się pani nie przedstawiła -
- Ja tylko pilnuję tych małych, spotkałam ich dzisiaj, byli sami. Nazywam się.. -
Kobiecie przeszkodził dzwonek telefonu. Po jego odebraniu Lesław Zabiega zaczął mówić
niezrozumialym dla gości językiem. Wydawał się on tak abstrakcyjny, że w głowie Augier'a
pojawiła się myśl, że może ambasador zwariował. Po chwili jednak Kongijczyk mógł odetchnąć z
ulgą.
- To tylko żona, przepraszam. Właśnie pytała, co ugotować na święta. - mężczyzna wrócił do języka
francuskiego.
- Proszę, niech nam pan opowie wszystko o świętach w pana kraju.
- Wszystkiego opowiedzieć się nie da – to trzeba zobaczyć. Do Polski was, smyki, nie zabiorę, ale
Polskę mogę wam przywieźć.
- Jak pan chce to zrobić? - spytał zdziwiony Joseph.
- Tego sam jeszcze nie wiem, ale o nic się nie martwcie. Opiszcie mi na kartce, gdzie mieszkacie.
Na pewno się tam pojawie.
Trzeba było wracać do domu. Chłopcy wraz z kobietą poszli na przystanek, czekali na powrotny
autobus. W końcu wehikuł nadjechał, tym razem pasażerów było mniej. W końcu kilku z nich
zostało w Kinszasie na stałe. Dwaj przyjaciele z Kamitu, i trzy razy starsza od nich kobieta całą
drogę powrotną spędzili na rozmowach. Po kliku godzinach wszyscy znale się już tak dobrze, że
tajemnicza pani została zaproszona do dwóch domów – Augier'a i Joseph'a. Obiecała skorzystać z
obu propozycji. Najpierw odwiedzić zamierzała niższego z przyjaciół. Rodziny chłopców ich
koleżankę przyjęli bardzo ciepło – szybko stała się ona przyjacielem domu. Tak, w tej przyjaźni,
minęły 3 dni, do świąt pozostało więc zaledwie 96 godzin. Wtedy to pojawiła się mała furgonetka,
oznaczona białoczerwoną flagą na zderzaku. To musi być Pan Ambasador!
- No, smyki, przywiozłem wam święta! - krzyknął dumny Lesław Zabiega.
Z pomocą całych rodzin chłopców szybko opróżniono zawartość furgonetki. Kongijczycy znaleźli

tam choinkę, składany stół, deski z których ma być zbita szopka, biblijne figury.
- To ustawiamy?! - dopytywał podekscytowany Augier
- Jasne! - odrzekł Polak, który cieszył się tak samo, jak dzieci.
Przyjazd Lesława nikogo nie zaskoczył. Już pierwszego dnia pani z autobusu opowiedziała
wszystko rodzinom chłopców, i przekonała o słuszności ich pomysłu, na organizację świąt. Jej
wkład w całą akcję nie był margnalny – trzeba wiedzieć, że to tak naprawdę ona i jej anielska
uroda, a nie dziecięcy urok chłopaków, tak urzekł polskiego urzędnika. Owy urzędnik w wiosce
spędzał dużo czasu. Najdłużej męczono się oczywiście z szopką. Doskwierał brak narzędzi i
kwalifikacji Kongijczyków. O ile rozłożenie stołu nie sprawiało im problemu, to budowa sporej,
drewnianej konstrukcji już tak. Ubraniem choinki zajęły się najmłodsze dzieci, starsze pociechy
uczyły się śpiewania kolęd polskich, francuskich i kongijskich. Najstarsi pomagali Lesławow i przy
stajence, jeszcze starsi zaś gotowali świąteczne dania. Na trzy, a potem już dwa dni przed wigilią
niemal wszystko było gotowe. Niemal, brakowało bowiem opłatka. Zabiega nie przywiózł go ze
sobą z bardzo błahego powodu – braku w pamięci. Zdarza się najlepszym. Opłatek postanowiono
wypiec. Augier i Joseph poszli poszukać drewna, a ich rodziny kombinowały przy tworzeiu
przepisu na coś, co opłatek mogłoby przypominać. W końcu rozpalono ogień, zmieszano wszystkie
składniki i... ludzi ogarnęło przerażenie.
- Pali się, pali! - wrzeszczeli.
- Ratunku!
- Pożar
Rzeczywście, wypiek opłatka skończył się pożarem, choć to o wiele za duże słowo. Ognisko po
prostu nie dało się okiełznać otaczającym go kamieniom i wyszło poza głazy. Nic wielkiego, gdyby
nie to, że zajęła się sucha trawa, a od niej stół wigilijny (na szczęście jeszcze pusty). Ludzie
panikowali, zamiast ogień gasić. Zawołano też kobietę z autobusu, która postanowiła odpocząć od
kongijskich upałów w ziemiance. Kiedy tylko pani wyszła z domku zaczęło... padać. Deszcz w DR
Kongo rzadk nie jest, ale teraz nikt się go nie spodziewał. Woda z nieba sama pożar zgasiła. Augier
i Joseph pomogli Lesławowi naprawić stół, do czego użyli, niezużytych podczas budowy szopki,
desek.
Dnia 24 grudnia na stołach rozstawiono jedzenie, a ugotowano dużo. Nie było oczywiście
mowy o pierogach i karpiu – zastąpiły je lokalne dania. W szopce paradowały żywe zwierzęta,
otaczające biblijne, woskowe figury. Obok mieniła się choinka, ubrana przez najmłodszych
(choinka sztuczna, rzecz jasna). Przy suto zastawionym stole, był nawet opłatek, który znaleziono
rano w pozostałościach po ognisku, zgromadziły się rodziny Augier'a i Joseph'a, ambasador Lesław
Zabiega, pani z autobusu i kilku innych przyjaciół domu. Łącznie coś koło 22, 23 osób.
Odśpiewano trzy kolędy, każdą w innym języku. Zgromadzeni przełamali się opłatkiem, zjedli,
napili się. Była to wigilia wyjątkowa – polska. Polska wigilia w Demokratycznej Republice Kongo.
Tego szczególnego dnia Zabiega chciał wyznać pani z autobusu coś bardzo ważnego, ale nie mógł
jej po kolacji już nigdzie znaleźć. Jakby się rozmyła...
- Wiesz, co jest w świętach najpiękniejsze? - spytał Augier Josepha i po chwili milczenia sam sobie
odpowiedział.
- Że za rok będą kolejne.


Opowiadanie nr 4:
Nienawidzę świąt

                Kocham święta Bożego Narodzenia. Uwielbiam siedzieć w kawiarni na Nowym Świecie i obserwować przechodzących ludzi. Podziwiać te wszystkie lampki i ozdoby rozwieszone wzdłuż i wszerz ulic. Co roku oczarowuje mnie ten delikatny kicz, który zaczyna się w momencie gdy stacje radiowe zaczynają nadawać „Last Christmas”, a kończy gdzieś w okolicach lutego, kiedy wszyscy, nawet najwięksi fani tego utworu mają po prostu dość. Uwielbiam zapach świąt: subtelne połączenie woni dochodzącej z kuchni i świeżego zapachu choinki.
                Ale nie wszyscy kochają święta.
                Jedną z takich osób poznałem kilka lata temu, siedząc we wspomnianej wcześniej kawiarni, która właśnie przeżywała oblężenie. To było dokładnie w wigilię, pijąc gorącą czekoladę zmieszaną z przyprawami korzennymi podziwiałem zagonionych ludzi przebiegających w szaleńczym tempie za oknem. W pewnej chwili podszedł do mnie, na oko czterdziestoletni mężczyzna i zapytał czy może się dosiąść.
                - Tak oczywiście – odpowiedziałem.
                Siedzieliśmy tak w milczeniu. Ja ze swoją gorącą czekoladą, on z espresso. W końcu, tak od niechcenia, żeby rozpocząć rozmowę powiedziałem:
                - Kocham święta.
                - Nienawidzę ich – odpowiedział i spojrzał na mnie uśmiechnięty.
                - Dlaczego? – zapytałem zaskoczony. – Przecież to taki szczęśliwy czas. Niech pan spojrzy na tych ludzi za oknem. Wieczorem wszyscy oni usiądą przy wigilijnym stole, spędzą kilka godzin tylko we własnym gronie dzieląc się opłatkiem i śpiewając kolędy. Jak można tego nie kochać, że już o nienawiści nie wspomnę.
                Mężczyzna odrzekł:
                - Opowiem coś panu…
                Mój rozmówca przedstawił się jako Michał. Zaczął od tego, że to wydarzyło się dokładnie, co do dnia, dziewiętnaście lat temu. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i po dwóch latach wreszcie pogodził się z rodzicami. Przyczyna ich kłótni była prozaiczna, ale fatalna w skutkach. Michał chciał studiować literaturoznawstwo, jego rodzice jednak uparcie twierdzili, że musi zostać prawnikiem, bo z tego da się wyżyć.
                - Niech pan mnie nie zrozumie źle – powiedział. - Nie byłem niepoprawnym marzycielem. Wiedziałem, że literaturoznawcy nie są potencjalnymi milionerami, jednak tylko to mnie interesowało. Nie potrafiłem sobie wyobrazić siebie paradującego w todze prawniczej po korytarzach sądu.
                I tak po dwóch latach milczenia z obydwu stron – pogodzili się. Być może z tej okazji, jego rodzice postanowili zorganizować wigilię dla całej rodziny, nawet tej bardzo odległej. Rodzice Michała  mieszkali w przedwojennym dworku. Atrakcją wieczoru dwudziestego czwartego grudnia 1988 miało być pojawienie się Świętego Mikołaja, który miał wejść przez szyb komina.
                Zbliżała się dwudziesta, czyli godzina rozpoczęcia całego przedstawienia. Mama Michała podeszła do niego i szepnęła do ucha, że ojciec jest już gotowy.
                - Ciiii! Cisza! Słyszycie? – Zapytał wszystkich zebranych w pokoju Michał.
                Z szybu nagle zaczął się wydobywać Mikołajowe „Ho. Ho! HO! HO!!”. Wszystkie zaciekawione dzieci podbiegły do kominka i zaczęły zaglądać w górę.
                - Ho. Ho! HO! HO!!
                Przestraszone, ale i podekscytowane maluchy odsunęły się od paleniska. Niektóre pouciekały do rodziców i półszeptem mówiły do nich, że to Święty Mikołaj we własnej osobie.
                -Ho. Ho! H… - dźwięk urwał się nagle.
                W kominku pojawił się nagle ojciec Michała. Bezwładnie jak kukła wisiał na linie przewiązanej u pasa.
                - Podbiegliśmy do niego razem z moim wujkiem, który jest lekarzem – powiedział mój rozmówca. – I odcięliśmy od liny, a potem położyliśmy.
                Był nieprzytomny, ale jego serce nadal pracowało. Lekarz stwierdził, że nie oddycha i kazał natychmiast dzwonić po karetkę, a sam przeszedł do resuscytacji. Michał wybiegł do przedpokoju i wykręcił trzy dziewiątki. Wydawało mu się
                (Dwa wdechy, trzydzieści uciśnięć. Nadal nie oddycha.)
                że czas przyspieszył. Że gdzieś tam tyka minutnik i kiedy zadzwoni, kiedy wskazówka dobije do zera, to
                (Dwa wdechy, trzydzieści uciśnięć. Nadal nie oddycha.)
                stanie się coś nieodwracalnego.
                (Dwa wdechy, trzydzieści uciśnięć. Nadal nie oddycha.)
Coś, czego nawet nie chce wymówić.
                Karetka przyjechała po kilku minutach. Dwóch ratowników i lekarz wbiegło do pokoju, po czym wynieśli ojca Michała na noszach do ambulansu. On i mama też wsiedli. Kierowca włączył sygnał, który po dwóch minutach został wyłączony. Karetka nie miała się już po co się spieszyć.
                - Czas zgonu – dwudziesta dwadzieścia jeden – oznajmił lekarz głosem spokojnym. Bezwzględnym w swojej spokojności.
                Święty Mikołaj nie istnieje.
Już nie istnieje.
Zmarł.
                - Zdążyłem się nacieszyć ojcem zaledwie tydzień. Przez dwa lata nie rozmawialiśmy, a kiedy już wszystko było tak jak powinno. Mój ojciec odszedł. – Powiedział mój rozmówca.
                Od tego momentu to jedno miejsce, które zostaje dla wędrowca stało się podwójnie symboliczne. Kiedy wrócili do domu, mama Michała zbiła jeden talerz krzycząc w rozpaczy:
                - Teraz się zgadza!
                Zaczęła zbierać pospiesznie potłuczone szkło, kalecząc swoje dłonie.
                Usiadała na krześle chowając twarz w dłoniach. Gorzki smak krwi i słony łez zmieszał się tworząc substancję będącą krystalizacją smutku.
- Od tego momentu zawsze, kiedy siadamy do wigilii i patrzymy na to jedno puste miejsce - widzimy ojca. – powiedział Michał dopijając kawę. – Dlatego nienawidzę świąt. Świąt Bożego Narodzenia.

Opowiadanie nr 5:
Magiczny dzień

Powoli otworzyłam oczy. Pojedyncze promyki światła słonecznego smagały mi twarz. To dziwne, że o tej porze roku świeci słońce. W końcu jest grudzień, a dokładniej 24 grudnia, czyli Wigilia. Najbardziej magiczne święta w roku, kiedy to może zdarzyć się wszystko. Do tej pory wierzyłam w to. Kochałam ten czas i cieszyłam się z niego jak dziecko. Z niecierpliwością czekałam na Boże Narodzenie cały rok. Nie ze względu na prezenty. One nie były mi w zasadzie do niczego potrzebne. Na co dzień miałam wszystko. To zasługa mojego kochanego Tatusia. Harował jak wół, żebym osiągnęła to, o czym tylko marzę. Dlatego ciągle nie było go w domu… Cały czas przebywał w delegacji, chcąc zapewnić godziwy byt swojej rodzinie. A w te święta, w te niepowtarzalne dni w roku wszystko nagle się zmieniało. Tatuś przyjeżdżał do domu, byłyśmy z mamą takie szczęśliwe.. Nie było kłótni, nie było żalów, czy pretensji. Okazywaliśmy sobie miłość i nie wstydziliśmy się tego. Do czasu… Pół roku temu tatuś zginął w wypadku samochodowym. Wraz z jego śmiercią, zawalił się cały mój świat.  Nie umiałam sobie z tym poradzić, a co najgorsze, nie miałam wsparcia w mojej rodzicielce, która zaczęła pić na umór. Uważała, ze alkohol uśmierzy jej ból. Wiele razy tłumaczyłam jej, że to na nic, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Alkohol nie dział na dłuższą metę, a można popaść w uzależnienie. Dokładnie tak się stało z moją mamą. Wódka tak ją wciągnęła, że nie widziała poza nią świata. W domu panował wieczny bajzel. Tylko ja sprzątałam w tym domu. Poza dniami, kiedy musiała iść do pracy, leżała schlana w łóżku. Miałam już tego dość, ale ona nie chciała poddać się żadnej terapii, nie chciała pomocy. Zostawiła mnie z tym wszystkim sama. Z niechęcią podniosłam się z łóżka. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do mojego przyjaciela, który mieszkał niedaleko. Chciałam, żeby pomógł mi ubrać choinkę. W sumie nie było dla kogo, ale czułam, że to mój obowiązek, że Tatuś by tego chciał. Po paru minutach w drzwiach stanął Bartek.

- Cześć – przywitałam się z nim. – Pomożesz mi z tą choinką? – zapytałam od razu.
- Pewnie – uśmiechnął się. Zawsze mogłam na niego liczyć. Przynajmniej na niego.
Razem poszliśmy na strych po wszystkie ozdoby choinkowe. Z nim było mi raźniej. Miałam poczucie, że to wszystko ma jakiś sens. To zawsze z Tatusiem zajmowaliśmy się ubieraniem drzewka. Było wtedy tak cudownie. Na samą myśl po policzku spłynęła mi łza, a wspomnienia wróciły.
- Kochanie, powieś jeszcze tego pierniczka, którego sama wczoraj zrobiłaś – krzyknął mężczyzna, a mała, ruda dziewczynka z dumą popędziła do kuchni. Cieszyła się, że tatuś podkreślił, że pierniczek to był efekt jej pracy. Przybiegła zadowolona do salonu, gdzie stało drzewko i stając na paluszka powiesiła swoją ozdobę tak, aby była zauważalna.
- Plawda, że ślicnie mi wysło? – zapytała mała Łucja.
- Oj, słońce, to jest najpiękniejszy pierniczek, jakiego kiedykolwiek widziałem – odparł z dumną jej tata, po czym wziął swoją córeczkę na rączkę i przytulił do siebie. Była jego jedynym dzieckiem, jego dumną i jego miłością. Kochał ją z całego serca. Dziewczynka zaczęła łaskotać dla zabawy mężczyznę, a on odpowiedział tym samym. Śmiechom nie było końca. Kobieta, przywołała hałasem, weszła do salonu i na widok swojego męża i córeczki szeroko się uśmiechnęła. Zawsze marzyła o takiej rodzinie. Było idealnie. Miała nadzieję, że zawsze tak będzie…
Otarłam łzę z policzka i powiesiłam ostatnią bombkę na choince. Bartek stanął na krześle, aby na czubku choinki tradycyjnie mogła znaleźć się gwiazdka. Drzewko było piękne. Może nie sprawiło mi to tak wielkiej przyjemności, jak zawsze, ale wiem, że mój przyjaciel bardzo się starał. Przytuliłam go w wyrazie wdzięczności.
- Nie masz za co dziękować – powiedział – Moim obowiązkiem jest ci pomagać. Łucja, wiem, że jest ci ciężko. A twoja matka wcale ci tego nie ułatwia… Powinnaś coś z tym zrobić… - zaczął, ale natychmiast mu przerwałam.
- Daj spokój. Ona nie chce żadnej pomocy. Jest głucha na wszystko. Chodź, zobacz – wzięłam go za rękę i pociągnęłam do sypialni matki. Uchyliłam lekko drzwi i zajrzałam do środka. Moja rodzicielka leżała zwinięta w pościel, a dookoła niej mnóstwo pustych butelek po alkoholu.
- Widzisz? Nie da rady – wyszeptałam.
- Nie martw się. Jakoś będzie – chłopak za wszelką cenę próbował mnie pocieszyć. Doceniałam to. – Jeśli chcesz, możesz przyjść do mnie na Wigilię. Przecież nie możesz siedzieć tutaj sama…
- Nie, Bartek, to jest rodzinne święto. Dziękuję, że o mnie pomyślałeś, ale nie mogę.
- Właśnie, Łucja, rodzinne święto. Nie ważne, jaką masz rodzinę, warto spędzić te święta z nią. Nie powinnaś być sama – stwierdził stanowczo. Doskonale o tym wiedziałam, ale co miałam zrobić. Przecież nie wyciągnę na siłę rodzicielki z łóżka… Nie była małym dzieckiem…
- Wiem – odpowiedziałam słabo – Na razie chodźmy stąd – poprosiłam, po czym wzięłam kurtkę i wyszłam razem z moim przyjacielem z domu. - Potrzebuję spaceru. Ty idź do domu, na pewno masz tam dużo roboty. Dam sobie radę – zapewniłam.
- Dobrze. Jeśli coś będzie nie tak, to dzwoń – powiedział, po czym przytulił mnie i odszedł w przeciwnym kierunku.
Maszerowałam uliczkami miasta. Wszędzie można było dostrzec oznaki świąt. Kiedyś to wszystko mnie cieszyło, jednak teraz miałam tego dość. Czułam, że w dzisiejszych czasach ludzie nie dostrzegają prawdziwej istoty świąt. W sklepach już z dużych wyprzedzeniem widać dekoracje świąteczne. Ciągle atakują nas promocje, reklamy. Komercjalizm  opanował cały świat. Ludzie szaleją, biegają po sklepach, kupują prezenty. Jakby to było najważniejsze. Czy ktoś zastanawia się nad tym, że jest to Boże Narodzenie? Narodziny Jezusa? Czy ktoś jeszcze o tym myśli? Coraz mniej ludzi… A właśnie to jest najważniejsze w tych świętach. Ta magia związana jest z narodzinami kogoś szczególnego. Tak zawsze mówił Tatuś. Tą radością trzeba dzielić się z całą rodziną i dlatego spędza się je w gronie najbliższych, śpiewając kolędy. Te wszystkie tradycje powoli zanikają, a  ludzi robią z tych świąt istną szopkę.
Dochodziła czwarta, kiedy dotarłam na cmentarz. Zdążyłam się już porządnie wymarznąć, ale nie obchodziło mnie to. Wolałam być tutaj, niż w domu z pijaną mamą, która pewnie nawet nie wiedziała, co dzisiaj za dzień. Stanęłam przed grobem tatusia, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Było niewyobrażalnie zimno, a już jakiś czas spacerowałam po mieście. Schyliłam się i dotknęłam ręką lodowatej, marmurowej tablicy.


Marek Krzyżanowski
ur. 12.03.1972
zm. 22.06.2012
Pokój jego duszy
Z moich policzków popłynęły łzy. Nie mogłam opanować swoich emocji. Już nie. Wszystko się posypało. Już nic nie jest tak samo. I pewnie nie będzie…
- Tatusiu, chciałabym, żebyś tu był – wyszeptałam. Nagle poczułam ciepło w każdej cząsteczce mojego ciała. Zrobiło mi się miło na sercu. Wiedziałam, że on zawsze tu jest. On mnie nigdy nie opuści. – Kocham cię, tatusiu…
- Tatuś też cię kocha – usłyszałam znajomy głos. Wystraszyłam się. Odwróciłam się i zobaczyłam moją rodzicielkę. Zlustrowałam ją wzorkiem. Była całkiem przyzwoicie ubrana, miała na sobie swój elegancki płaszczyk i czarne spodnie uprasowane w kant. Włosy upięła w kok i zrobiła lekki makijaż. Wyglądała normalnie, zupełnie tak jak jeszcze tatuś żył… To była moja mama. Moja mama, a nie ta menelka, którą ostatnio się stała.
- Wysłuchasz mnie? – zapytała, a ja twierdząco pokiwałam głową. – Posłuchaj, wiem, że ostatnio byłam okropna. Aby ukoić ból, zaczęłam pić. Tak strasznie bolała mnie strata taty. Ale zupełnie nie pomyślałam o tobie. Przecież ty też to przeżywasz i boli cię to pewnie bardziej niż mnie. Nie wiem, co się ze mną stało. Kocham cię, córeczko. Przepraszam… - wyszeptała.
Wiedziałam, że mówi szczerze. Coś się we mnie przełamało. Nie była pijana. Po raz pierwszy od dawna. Boże, tak strasznie mi jej brakowało. Obie padłyśmy sobie w ramiona. Poczułam jej ciepło. To była moja mama. Moja kochana Mamusia. Zawsze to Tatusia kochałam bardziej, ale to nie znaczyło, że mama się dla mnie nie liczyła. A teraz miałam przecież tylko ją.
- Też cię kocham, Mamusiu. Mam tylko ciebie…
- Chodźmy do domu – powiedziałam. - Ugotowałam coś.
Poczułam ulgę. Może ta wigilia wcale nie będzie inna od poprzednich? Może będzie zupełnie tak samo? Tatuś na pewno będzie z nami… Na pewno…
- To dobrze, bo umieram z głodu – zaśmiałam się. Przecież od rana nic nie jadłam.  Zresztą nawet nie miałam do tego głowy…
Wyciągnęłam telefon i napisałam sms do Bartka.
WSZYSTKO DOBRZE. POGODZIŁAM SIĘ Z MAMĄ. WESOŁYCH ŚWIĄT!
Po chwili przyszła odpowiedź.
TO ŚWIETNIE, MAŁA. NAWZAJEM. KOCHAM CIĘ.
Spojrzałam z uśmiechem na ekran. Sama nie dowierzałam, w  to co widzę. Dzisiaj jest naprawdę magiczny dzień. Zapowiadał się okropnie, a tyle dobrych rzeczy się zdarzyło. Czar ogarnął wszystkich. Nawet moją mamę. Poczułam się szczęśliwa, pierwszy raz od dawna.
JA CIEBIE TEŻ.
Odpisałam, po czym złapałam mamę pod rękę i razem zmierzałyśmy w kierunku domu. Tego dnia uwierzyłam, że w święta naprawdę zdarzają się cuda.


sobota, 15 grudnia 2012
W najbliższy czwartek, czyli 20.12.12 o godzinie 14:30 w sali numer 4 odbędzie się spotkanie Klubu Książki. Jak każdy z was wie, wielkimi krokami zbliża się ten magiczny czas świąt Bożego Narodzenia. Chcemy już podczas naszego spotkania wprowadzić wszystkich obecnych w ten nastrój świąteczny i w związku z tym zajmiemy się książką Ominąć święta, której autorem jest John Grisham - amerykański pisarz, autor thrillerów prawniczych oraz kryminałów. Jego dzieła to między innymi: Czas zabijania, Zaklinacz deszczu, Uliczny adwokat, Zawodowiec, Więzienny prawnik czy Niewinny.
Wszystkich miłośników literatury z naszego liceum zapraszamy serdecznie do udziału w tym spotkaniu. Nie bój się podzielić się swoją opinią z innymi. Możesz również posłuchać, co sądzą inni i poszerzać swoją wiedzę na temat książek. Czytanie wcale nie musi być nudne. Przekonaj się o tym i dołącz do naszego klubu! :)
Przypominamy również, że zostały tylko dwa dni na wysyłanie prac konkursowych. Termin ostateczny to 17.12. Czekamy na wasze prace z niecierpliwością.;d
czwartek, 6 grudnia 2012

Konkurs świąteczny!





Czar Bożego Narodzenia

Święta Bożego Narodzenia mają swój niepowtarzalny, wyjątkowy klimat. Wszyscy oczekujemy na nie z niecierpliwością. Już teraz, w okresie Adwentu, czujemy ten zbliżający się świąteczny nastrój.
Właśnie dlatego zapraszamy wszystkich, którzy obdarzeni bogatą wyobraźnią chcą zakląć ją w słowa i przelać na papier, do udziału w naszym świątecznym konkursie literackim.
Warunkiem wzięcia udziału w konkursie jest napisanie opowiadania o tematyce bożonarodzeniowej. Opowiadanie piszemy na komputerze i wysyłamy w wersji elektronicznej na adres w.swiecie.literatury@gmail.com . Należy podać swoje imię i nazwisko oraz klasę. Prace przysyłamy do 17 grudnia 2012 roku do godziny 24.00.
Opowiadania będą ukazywać się na naszym blogu w specjalnej zakładce. W dniach 18-19 grudnia 2012 na blogu pojawi się ankieta i będziemy mogli głosować na opowiadanie, które najbardziej przypadnie nam do gustu. Aby ułatwić zadanie teksty na blogu będą ukazywać się anonimowo.
Zachęcamy wszystkich do wzięcia udziału w ankiecie, gdyż chcielibyśmy aby cała społeczność naszego liceum miała wpływ na wybór najlepszego opowiadania.
Wyniki konkursu zostaną ogłoszone podczas wspólnej wigilii szkolnej 21 grudnia 2012 roku.
Mamy nadzieję, że nasz pomysł przypadnie Wam do gustu i znajdą się osoby, które zechcą wziąć udział w konkursie.



Anna Maria



Pierwsze spotkanie już za nami!

Witamy na naszym blogu poświęconym w głównej mierze literaturze. W naszych postach będziemy również pisać o spotkaniach naszego szkolnego Klubu Książki. Pierwsze z nich odbyło się 28 listopada. Oprócz kilkorga uczniów, pojawili się również nauczyciele, zainteresowani naszą działalnością pozalekcyjną. Tematem przewodnim była twórczość Stephana Kinga. Wspólnie dokonaliśmy wyboru, iż pierwszym omawianym dziełem będzie „Zielona Mila”. Wprowadzenie do książki przybliżyła nam nasza koleżanka z drugiej klasy, która zapoznała uczestników z krótką biografią autora i streściła pokrótce treść książki. Potem nastąpił czas na przedstawienie własnych refleksji i przemyśleń, które pojawiły się w czasie czytania. Głównym problemem poruszanym na środowym spotkaniu było przede wszystkim to, co autor chciał nam przekazać, ukazując czarnoskórego, na pozór winnego, mężczyznę, który odsiaduje swoją karę i, czy bohaterowie będący w więzieniu są rzeczywiście winni pod względem czynu, którego się dopuścili oraz własnego charakteru i temperamentu. Dodatkowo, mogliśmy oglądać zdjęcia z ekranizacji książki, w postaci 10 minutowego filmiku, dzięki którym bardziej wczuliśmy się w klimat panujący między słowami. Czas umiliły nam przekąski i cieple napoje przygotowane przez nauczycieli. Za fotorelację z pierwszego spotkania możemy podziękować koledze z klasy trzeciej.


„Żaden dob­ry uczy­nek nie po­zos­ta­nie bez kary”







ginger.

Henryk Sienkiewicz - patron I LO w Koluszkach






     Henryk Sienkiewicz. Henryk Adam Aleksander Pius Sienkiewicz pseudonim Litwos, herbu Oszyk. Bezapelacyjne jeden z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarzy. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury w 1905 za całokształt twórczości. Urodzony 5 maja 1846 w Woli Okrzejskiej, zmarł w Szwajcarii 15 listopada 1916 roku. Jego rodzicami byli Józef Sienkiewicz i Stefania Sienkiewicz z domu Cieciszowska. Pisarz miał cztery siostry oraz brata. W 1881 roku noblista poślubił Marię Szetkiewiczównę, która urodziła mu dwójkę dzieci: Henryka Józefa i córkę Jadwigę Marię. Po wybuchu wojny w 1914 roku opuścił Polskę. Zamieszkał w Szwajcarii w której mieszkał aż do śmierci.      Książki Sienkiewicza były bestsellerami we Francji, Niemczech, Włoszech, Rosji, Stanach Zjednoczonych. Jego dzieła mocno wpisały się w kanon szkolny i domowy, kształtując i utrwalając stereotypy „polskości”. Realista i klasyk polskiej prozy, jak go nazywali krytycy, przechodził w swej drodze twórczej zmienną ewolucję. Od tendencyjnych opowiadań i felietonistyki, przez spory o tradycję i naturalizm, zbliżał się do bliskiej romantyzmowi wizji przeszłości. Od postaw „umiarkowanie postępowych” - po neokonserwatywne. Mimo to, przez całą swoją twórczość pozostawał pod wpływem pozytywistycznego światopoglądu i realistycznej estetyki.W polskiej literaturze zapisał się przede wszystkim jako twórca historycznej powieści. Należy jednak pamiętać, że był także autorem świetnych, nowoczesnych nowel, znaczącej dla nurtu psychologicznego powieści współczesnej czy popularnej przygodowej powieści dla młodzieży. Był również świetnym publicystą i dziennikarzem, a jego listy z podróży do Ameryki mogą uchodzić za wzór nowoczesnego reportażu.      I Liceum Ogólnokształcące w Koluszkach nosi imię Henryka Sienkiewicza. Wczoraj cała szkoła celebrowała swojego opiekuna w nadzwyczajny sposób. Dzięki humanistom z Ic uczniowie wraz z gronem pedagogicznym byli świadkami zmagań licealistów z wiedzą o Sienkiewiczu. W łatwy i przyjemny sposób mogliśmy dowiedzieć się podstawowych informacji z życia poety. Oczekiwanie na wyniki konkurencji umilały nam przepiękne występy wokalne. Na zwycięzców czekała torba przepełniona po brzegi cukierkami! Jak widać Dzień Patrona nie musi kojarzyć się z kolejnym nudnym apelem. Całe szczęście w naszym liceum słowo „nuda” nie istnieje.




Magister Pigularz